– Naprawdę mnie ścigają. Chyba zdążyłem im uciec i nie wsiedli do pociągu – powiedział przybysz, zerkając na zegarek. Chapman był właśnie przy Psalmie 62 „Dokądże będziecie napadać na człowieka/i wszyscy go przewracać/jak ścianę pochyloną?” Uśmiechnął się, słysząc wyznanie nieznajomego.
– Uciekam już 30 lat. Nie mam domu, nie mam pieniędzy, nie mam rodziny. Ci, którzy mnie znali, to albo zmarli, albo zerwali kontakt. Zresztą, mało kto z tamtych lat jeszcze żyje. Ilu nas było, strażaków gaszących ten jebany reaktor, tak wszystkich rak zeżarł. Chyba tylko ja zostałem… Pan ma wódkę? – nieznajomy łypnął na piersiówkę Chapmana. – Można by?
Chapman wyciągnął rękę. Chciałby mieć spokój, wrócić do psalmów, albo nawet popatrzeć za okno. Może jak się napije, to się trochę uspokoi? Przyjrzał się nowemu, który nie wyglądał na kogoś, kto ucieka od 30 lat, chyba że stał się zbiegiem w wieku lat pięciu.
– To whisky – powiedział, podając butelkę.
Nieznajomy przeżegnał się i wziął kilka łyków.
– Może być – powiedział, ale butelki nie oddał. Przez chwilę milczał, spojrzał na korytarz, gdzie właśnie przechodził konduktor.
– Pamiętam tamtą kurewską noc. Pamiętam łunę, pamiętam pożar. Pamiętam popiół i kawałki czegoś, co potem okazało się grafitem. Wysłali nas tak, jak staliśmy, w samych kurtkach, hełmach, butach. To jakby komuś kazać gołe jaja położyć na piecu i mówić, że wszystko będzie dobrze. Rozumie pan? – nieznajomy pociągnął łyk i westchnął.
Chapman patrzył, jak mężczyźnie chodzi grdyka i coraz bardziej irytował się, że za chwilę naczynie będzie puste.
– Można? – zapytał, wyciągając rękę. Nieznajomy pociągnął jeszcze łyk i oddał butelkę.
– Potem, kiedy wszyscy zaczęli chorować, to brali nas do szpitala w Moskwie, jednego po drugim. Pielęgniarze bali się nas dotykać. Wszystko przez gumowe rękawiczki, w maskach, w fartuchach. Mało brakowało, a od razu zamknęliby nas w ołowianych trumnach, jak Ładunek 200. Nie powiem, karmili nas, podawali leki, ale co to mogło dać, jak chłopakom się topiły ciała… Wszystkim, tylko nie mnie. Umierali, nie mogąc nawet wyć z bólu, a ja wyzdrowiałem.
Mężczyzna zamilkł i zaczął szarpać brodę. Chapman chciał wyjść na korytarz, żeby rozprostować nogi, ale wtedy nieznajomy nachylił się do niego i znów zaczął mówić.
– Zaczęli mnie badać, nakłuwać, pobierać krew. Miałem szczać i srać na rozkaz, nawet konia kazali walić badawczo. I potem kręcili głowami. A najdziwniejsze było, że wszystko, każda rana, goiło się na mnie, jak na psie. Nie powiedziałem chyba, że mnie poparzyło w tym pożarze i jakaś belka spadła mi na obojczyk? A po tygodniu już byłem zdrowy. Odwiedził mnie nawet oficer z KGB, pytał jak się czuję. Rodzina nie mogła do mnie przyjechać, a ja malutkie dziecko miałem i żonę w ciąży. W końcu chcieli mnie gdzieś zabrać – nieznajomy umilkł. Wbił oczy w podłogę, ręce opuścił na kolana, przestał się ruszać.