Prapradziadek mawiał, że najtrudniejsze w tym biznesie było to, by pozostać niewidocznym i mimo wszystko dobrze zarabiać. Reklama przecież nie wchodziła w grę, bo taka działalność lubiła ciszę i dyskrecję. To, co robili, było nie do końca legalne, nie do końca moralne, nie do końca dobrze widziane. Jednak, skoro był popyt, to była i podaż, i ktoś to musiał wykonywać. No, może nie tyle musiał, co brał na siebie za odpowiednią opłatą.

Prapradziadek wiedział, co mówił, w końcu sam uciekał trzy razy: przed rozwścieczonym tłumem z północnych Włoch, przed zrozpaczonymi rodzicami ze wschodniej Francji i przed sędzią sprawiedliwości z jednego z księstw niemieckich. A gdyby to powiedzieć bardziej obrazowo, to on, jego małżonka i dzieci uchodzili przed widłami, ogniem i mieczem. Teraz, od z górą już siedemdziesięciu lat, działalność udawało się prowadzić w jednym miejscu i unikać kłopotów, dzięki mądrości przekazywanej w rodzinnych opowieściach. Prapradziadek mawiał, by starannie wybierać klientów, a wynagrodzenie przyjmować jedynie w złocie. I tego rodzina Scavici się trzymała.

Jej członkowie lubili ciszę i dyskrecję, i to był jeden z powodów jej sukcesów. Drugim była równowaga. Nie rzucali się w oczy, bo mieszkali na uboczu, w skromnym pałacyku z ogrodem, nie przesadnie pięknym, jeśli chodzi o architekturę, ale za to oddalonym od innych posiadłości. Udzielali się w życiu społecznym, ale nie do przesady, bo na gościach im nie zależało. Nie dawali się wciągać w polityczne spory, bo to szkodziło biznesowi. Nie kłuli w oczy przepychem. Chodzili na ogół ubrani na czarno, ze srebrnymi szpadami przy boku, a ich kobiety ubierały się skromnie i z gustem. Uczestniczyli w nabożeństwach i procesjach, zawsze w skupieniu, zajmując w świątyni przynależne im ławki.

Trzecim powodem sukcesów była płodność. Scavici mieli tyle dzieci, że mogli prowadzić biznes rodzinny, a to znakomicie ułatwiało zachowanie dyskrecji, nawet kiedy firma się rozrastała. Kobiety lub mężczyźni, którzy wżeniali się w tę starożytną rodzinę, byli starannie dobierani i poddawani dokładnemu sprawdzeniu, zanim powierzono im tajemnice.

To wszystko pomagało zbudować zaufanie między klientami a usługodawcami. Pierwsi chcieli dyskrecji i najwyższej jakości, a drudzy zapłaty na czas i na pewno, dzięki czemu można było uniknąć nieprzyjemnych rozmów i niepotrzebnych spotkań. Scavici w ramach ceny oferowali też dożywotnią gwarancję i zawsze byli gotowi do usuwania wszelkich usterek, choć te zdarzały się niezwykle rzadko i można je było policzyć dosłownie na palcach dwóch rąk, w ciągu ponad stu lat działalności. Tak właśnie zdarzyło się tamtego dnia.
Mężczyzna w czarnej masce przechadzał się po niedużym, owalnym salonie. Z gracją lawirował pomiędzy sofami, szezlongami i stolikami, na których stały karafki z koniakiem i winem oraz tacki z czekoladkami. Przystawał przed portretami przodków rodziny Scavici i przyglądał się im z niejakim zainteresowaniem. Potem podszedł do jednego ze stolików, ale zamiast nalać sobie wybornego alkoholu, zaczął lustrować pod światło kieliszek. Uważnie śledził promienie słońca, załamujące się na szkle. Wreszcie odstawił naczynie i rozparł się na sofie.

– Mam nadzieję, że czas oczekiwania minął panu przyjemnie – powiedział Armando Scavici. Był to mężczyzna lekko już szpakowaty, dobiegający sześćdziesiątki, choć jego postawa i ruchy zdawały się sugerować, że jest o dobre dwadzieścia lat młodszy. Skłonił lekko głowę.

– Na tyle, na ile było to możliwe w tej niezbyt przyjemnej sytuacji – odpowiedział mężczyzna w masce, nie wstając z kanapy. – Sprawa, o której mamy rozmawiać niezwykle zasmuciła mojego zleceniodawcę i, jakby to rzec, nie cierpi zwłoki.

– Zatem przejdźmy do rzeczy. Cóż się stało? Przyznam, że pańska wizyta bardzo mnie przejęła, bo od kiedy przejąłem rodzinny biznes, jest pan drugim klientem, który do nas wrócił po wykonaniu zlecenia.

– Wiem, że jesteście nadzwyczaj solidni w tym, co robicie, dlatego dla mojego zleceniodawcy – mówiąc to, mężczyzna w masce lekko skłonił głowę – jest to również sprawa zaskakująca, do której wraca z niechęcią i, którą miał nadzieję uważać już za zamkniętą. Pociesza się jednak reputacją waszej czcigodnej rodziny i wierzy, że wszystko dojdzie do szczęśliwego końca. W myśl tego, jak brzmi motto waszej rodziny…
Armando Scavici, do tej pory nieporuszony, spojrzał lekko z ukosa na gościa, który właśnie strzepywał niewidoczny pyłek z pięknych, bordowych spodni do konnej jazdy.

– … Milczymy aż po grób – dokończył.

Nieznajomy uśmiechnął się.

– Umowa, jaką zawarł mój mocodawca z waszą rodziną nie została oczywiście spisana, ale jak rozumiem, to nie stanowi przeszkody, byśmy odwoływali się do jej postanowień.

– To był standardowy kontrakt, którego wzór przechowujemy w rodzinnej bibliotece. Są tam, pod konkretną datą, sygnatury obu stron i oczywiście kropelki krwi.

– Doskonale. To mnie pociesza odrobinę w tej niezręcznej sytuacji.

– Cóż takiego się stało? – Głowa rodziny Scavici dalej stała, jak nakazywał obyczaj, a gość nie kwapił się, by zaprosić go na krzesło.

– Zanim opowiem, to poproszę o przyniesienie szkiców, które zapewne zostały dołączone do umowy.
Scavici już zbierał się, by zaklaskać na jednego ze współpracowników, ale mężczyzna przerwał mu niedbałym gestem.

– Jeszcze jedno pytanie.

– Słucham.

– Zapisy o karach umownych obowiązują?

Armand Scavici drgnął, cofnął się pół kroku.

– Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by trzeba było wprowadzić je w życie.

– Nie o to pytam…

– Tak. Karą zawsze jest śmierć.

Nieznajomy wstał i nalał sobie kawy ze złotego dzbanuszka, a następnie osłodził dwiema kostkami cukru.

– Wspaniałe macie te biura. Z zewnątrz nie wyglądają tak obiecująco. Proszę o szkice, a pan niech wreszcie usiądzie – szepnął, podnosząc filiżankę do ust.

Armand Scavici klasnął, a po chwili w drzwiach ukazał się niewysoki mężczyzna o bladej cerze i kruczoczarnych włosach.

– Księgi, świece i kotary – rzucił Scavici i opadł na wyłożone miękkim pluszem krzesło.

Przez długą chwilę w pomieszczeniu panowało milczenie, zakłócane jedynie dobiegającymi z jednego z pokoi dźwiękami fortepianu. Ktoś z wielkim zaangażowaniem grał marsz żałobny, a gdy skończył, wziął się za jakąś ludową melodię, bodajże z Bawarii. Słońce zachodziło, rzucając długie cienie na ścianę obwieszoną obrazami. Wreszcie drzwi się otworzyły i stanął w nich mężczyzna, trzymając w rękach grubą księgę, oprawioną w czerwoną skórę. Na okładce wyżłobiony był kształt cyrkla.
Scavici odprawił pracownika i otworzył księgę na odpowiedniej stronie.

– Proszę – wskazał ręką stosowną stronę. – Tu jest projekt komnaty, którą wykonaliśmy w ramach umowy. Co trzeba poprawić?
Mężczyzna w masce podniósł się z sofy, ale zamiast spojrzeć na szkice, stanął przed Scavicim i spojrzał na niego z góry. Był wyższy od rozmówcy o pół głowy i potężnie zbudowany.

– Znam tę komnatę. Wiem, gdzie były okna, gdzie stało łóżko, gdzie szafka nocna i lustro. Pamiętam, gdzie przyczepione były łańcuchy. Mój mocodawca pozwolił mi tam wejść kilka razy. To ja dostarczałem też pożywienie tej dziwce – dodał, widząc zdziwione spojrzenie rozmówcy. – Ona miała tam siedzieć do końca swojego marnego życia. A o tym, kiedy to nastąpi, miał zdecydować mój mocodawca.

– Na czym więc polega problem? – Spytał Scavici niby swobodnie, jednocześnie jednak czując jak na jego czoło występuje zimny pot.

– Tej suki… tam… nie ma… – powiedział mężczyzna w masce, nachylając się nad rozmówcą. – Ktoś ją stamtąd wydostał.

– To nie mogło się zdarzyć.

-A jednak się zdarzyło. Skoro nie wywiązaliście się z umowy, to przychodzę po pieniądze i po śmierć.
Armando Scavici odsunął się od mężczyzny w masce i położył palec wskazujący na księdze. Chwila wystarczyła, żeby zdołał się opanować.

– Zgodnie z umową mamy 30 dni na naprawianie szkód, zanim będzie można skorzystać z kary umownej – wychrypiał. – A zanim uznamy swoją winę musimy obejrzeć celę, och proszę mi wybaczyć, komnatę. Zawołam wykonawcę.
Klasnął, a w drzwiach stanął ten sam niewysoki mężczyzna co poprzednio.

– Wezwijcie Bruna!