Młody, pulchny policjant, nie ustępował. Potknął się o krawężnik i wyrżnął na asfalt, ale już po chwili truchtał za Mikołajem.


– Kilka pytań, proszę pana!

Do uszu Żabca ten krzyk dobiegł jakby spod wody. W głowie mu szumiało, oddech miał płytki i przyspieszony. Nie chodziło nawet o to, że musiał biec – z tym radził sobie zadziwiająco dobrze – ale o wszystkich ludzi, którzy mimo wieczornej pory, kręcili się po ulicy. Minął ich jak dotąd trzech, ale czwarty, a nawet piąty już rysował się na horyzoncie.

– Gdzie się schować?! – Ta jedna myśl rozsadzała czaszkę. Skręcił za róg bloku z wielkiej płyty, wypadł na podwórze, na którym był doskonale widoczny. Przystanął na chwilę, ale z prawej już nadciągała jakaś rodzina w maseczkach. Za plecami słyszał tupot nóg policjanta. W odległości jakichś stu metrów przed sobą dojrzał światła sklepu, sporego osiedlowego supersamu. Wydawało się, że wewnątrz było pusto, więc ruszył w tamtą stronę.

– Halo, panie! Limity dla ludzi, kolejka. Nie wolno tam wchodzić – Staruszka wyłoniła się jak spod ziemi, kiedy zdyszany już sięgał klamki i złapała go za rękaw. Odskoczył, ale w tej samej chwili zobaczył też policjantów (teraz już dwóch) rozglądających się, a po chwili ruszających w jego stronę.

– Limity dla ludzi? – powtórzył mechanicznie. – To dobrze. – Nie rozumiał, o co chodzi, ale brzmiało zachęcająco. – Ja muszę… – wykrztusił, po czym odepchnął kobietę i ruszył do środka. Zza drzwi dobiegło tylko „wandal, cham”, ale to już było nieważne. Był w środku i mógł się gdzieś ukryć.

Między półkami, cicho niczym cienie i jak najdalej od siebie, krążyli ludzie. Kiedy jakiś klient pojawiał się na końcu alejki, w której ktoś już się kręcił, natychmiast poprawiał na twarzy maskę, marszczył czoło i wycofywał się grzecznie. Następnie przesuwał się między kolejne półki i z zainteresowaniem oglądał towary, które wcale nie były mu potrzebne. Kiedy tylko wymarzona alejka się zwalniała, to jednym skokiem był przy mące albo mleku i odstawiał na przypadkowe miejsce trzymany w ręce keczup.

– Maseczka, proszę pana – przed Mikołajem stała pracownica sklepu, w niebieskim polarze, lateksowych rękawiczkach i z płynem do dezynfekcji w dłoniach.

– Ja… ja… nie mam – wykrztusił, cofając się o kilka kroków.

– Proszę ją założyć – wyciągnęła w stronę Mikołaja kawałek szmatki z zaczepami na uszy. – Zdezynfekuję też panu ręce – mówiła, wyciągając przed siebie rozpylacz. Cały czas napierała na Żabca, nie zwracając uwagi, że ten cofa się coraz szybciej w stronę straganu z owocami.

Spanikował, gdy poczuł zapach spirytusu i zobaczył w powietrzu mgiełkę. Rzucił się do ucieczki, rozwalając po podłodze cytryny, tratując pomarańcze i przebijając się jak taran przez ułożone jeden na drugim ananasy. W tym czasie spod szlafroka czmychnął kot. Żabiec pełzł na czworakach między walającymi się skrzynkami i próbował schować się przed natrętną sklepową. Klienci, uciekając przed Mikołajem, zbili się w jedną grupę. Ktoś robił zdjęcia telefonem, inny w popłochu zakładał rękawiczki.

Za oknem Staruszka mocno gestykulowała, jednocześnie krzycząc coś na ucho policjantowi, który bezskutecznie próbował wyrwać rękę z jej uścisku. Żabiec czołgał się pomiędzy półkami, próbował się schować za regałami, ale wszędzie trafiał na czyjeś nogi, więc uciekał dalej. A do tego jeszcze ten kot… Miauknął nad głową i skoczył w rozsypane puszki tuńczyka.

– A pójdziesz ty! – pani na obcasach zamachnęła się torebką. Rudy skoczył jeszcze raz, strącając przy okazji fasolę w puszkach.

– Tam jest – dobiegło od drzwi. Policjant zaczął się przeciskać między spanikowanym tłumem.