Pułkownik siedział oparty o ścianę. Twarz mu posiniała, a oczy ciągle były nabiegłe krwią. Łypał nimi na boki i w dalszym ciągu nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Żołnierze patrzyli przerażeni, nie wiedząc czy ratować szefa, czy raczej zostawić go w spokoju. Po chwili spróbował się podnieść, ale zaraz opadł z powrotem.

Głową wskazał na przejście do drugiej sali.

– Żyje – szepnął porucznik Hoekstra – ale nie wiadomo, czy wytrzyma.

Le Bon jeszcze przez chwilę milczał. Zagryzł zęby i znów spróbował się podnieść.

– Pomóżcie mi… – Wycharczał . Spojrzał na zebranych – Zajmijcie się doktorem… Hoekstra i Benji ze mną…

Zachwiał się i oparł o ścianę, ale dał znak ręką, że nie potrzebuje pomocy – już czuł się lepiej. Powoli odzyskiwał sprawność, ale kroki stawiał z trudem. Ostatni raz czuł się tak w Maroku, kiedy pacyfikowali wioskę rebeliantów, a on dostał nożem pod żebro od jakiejś młodej dziewczyny, na której leżał i, która już od długiej chwili nie stawiała oporu. Przysiągł sobie wtedy, że każdą następną będzie brał o tyłu i jeszcze zwiąże jej ręce. Ale ta Hughes zawsze na niego działała. Dał się podejść jak nowicjusz.

Szli przez obozowisko, na którym stało kilkunastu mężczyzn. Kiedy pułkownik pokazał się w wejściu, pomiędzy zebranymi rozszedł się cichy szmer. Ruszył na drugi koniec obozowiska. Powoli odzyskiwał siły.

– Ktoś jej pomógł, a oprócz doktora pojawiało się tam jeszcze dwóch ludzi… Rodion, przyjacielu, gdzie się wybierasz?
Chłopak spojrzał na pułkownika i cofnął się w głąb pieczary.

– Coś się stało?

– Ty mi powiedz. Widzisz te sińce na mojej szyi? – Le Bon odchylił kołnierz munduru i naparł na Rodiona. – To sprawka Hughes, która jakimś cudem uwolniła się z kajdanek. Byłeś jedną z niewielu osób, które miały do niej dostęp. Gdzie ona teraz jest?

Chłopak patrzył na otaczających go żołnierzy i próbował coś powiedzieć, jednak tylko poruszał ustami, ściskając w rękach pomazany notatnik. Le Bon złapał go za szyję i uniósł jak piórko, a wtedy oczy niemal wyszły dzieciakowi na wierzch.

– Mów. Wiem, że ci się podobała. Widziałem, jak waliłeś konia, gapiąc się na nią z ukrycia.

– To… ja tylko. Ja nie… Ja nic… – Żołnierze patrzyli, jak pułkownik zaciskał młodemu ręce na szyi.

Z półki skalnej zeskoczył kot, jedyne zwierzę, które przywieźli ze sobą na Nowy Eden, a którego nie dało się zjeść, dopóki człowiek z głodu nie postrada zmysłów. Przybył z nimi na Nowy Eden, bo Rotan wsadził sobie go pod ubranie tuż przed wejściem do kapsuły hibernacyjnej. Można powiedzieć, że kot radził sobie najlepiej z całej wyprawy. Znajdował jakieś małe zwierzątka, napadał na nie, rozszarpywał i pożerał, zupełnie jakby dalej był na Ziemi. Wydawało się, że przytył nawet. Le Bon puścił chudego i chwycił kota. Przez chwilę głaskał go po małej, szarej głowie, a potem zaczął coraz mocniej przyciskać do piersi. Rotan wrzasnął, a za chwilę zamarł. Chciał się poderwać, ale przytrzymali go żołnierze. Kot cicho zamiauczał. Le Bon jedną ręką go głaskał, a drugą coraz mocniej dusił. Płonące ognisko rzucało nierówne blaski na twarze. Rotan poruszał bezdźwięcznie ustami, a kot piszczał i skamlał coraz głośniej.

– Ja powiem, ja wszystko powiem!

– To mów – Pułkownik rozluźnił uścisk.

– Planowała to. Próbowała wciągnąć mnie, ale ja się za bardzo bałem. Może pomógł jej doktor, bo oni… ona mu. To pewnie on jej ściągnął kajdanki.

Le Bon zmrużył oczy, a chłopak nie mógł oderwać oczu od jego wielkich łap, trzymających kota.

– Wiesz, dokąd mogła pójść?

Rotan spuścił głowę.

– Co tam mówisz, synku?

Głos chłopaka stał się głośniejszy, ale w dalszym ciągu nie dało się zrozumieć jego bełkotu. Le Bon podsunął mu kota pod nos.

– Mów głośniej.

– Chyba poszła na miejsce katastrofy.

Le Bon się wyprostował i dał znak ludziom, że trzeba się zbierać.

– Dziękuję, Rotan – wyszeptał, a potem zmiażdżył zwierzęciu kark i wyrzucił truchło w kąt jaskini. – Idziemy.