W przedsionku centralnej siedziby piekła panowało zamieszanie. Diabły kręciły się tu i tam po wielkim, przeszklonym lobby, popijając drinki (trzeba pielęgnować drobne słabostki) i rozmawiając. Dawno nie było takiego zgromadzenia demonów w królestwie ciemności. Upadłe anioły zazwyczaj pracowały na powierzchni.
Teraz świat mógł na moment odetchnąć, bo okazja była szczególna. Poprzedni konsystorz sprawozdawczo-wyborczy miał miejsce tysiąc lat temu. Wiele złego się przez ten czas wydarzyło, więc było o czym porozmawiać i poplotkować. Dziś Lucyfer, ustępujący z urzędu po dwóch kadencjach, miał złożyć sprawozdanie i przedstawić sylwetki kandydatów. Na nowe millennium trzeba było wybrać kogoś, kto da złu nowy rozpęd.
Behemoth nie znosił takich oficjałek. Najwyższym wysiłkiem wolnej woli wbijał się wtedy w bordowy frak, do którego i tak zakładał znoszone, granatowe jeansy, trampki za kostkę oraz żółty cylinder. Długą brodę układał w warkoczyk, który przewiązywał aksamitną, czarną tasiemką. Taką samą wiązał kucyk na wiecznie zmierzwionej czuprynie. Lubił łamać zasady i mieszać style. Służbiści patrzyli na niego z politowaniem, a eleganciki z wyższością. Wzruszał ramionami i tylko dziwił się, że jego koledzy sami nie podążają za wskazówkami, których tak chętnie udzielają ludziom. Podkręcił głośniej muzykę w słuchawkach i wszedł na salę obrad – obowiązki członka rady nadzorczej wzywały.
Zajął miejsce w siódmym rzędzie, w którym z zasady nikt nie chciał siadać, ale że zyskał opinię dziwaka, więc się tym nie przejmował. Miał przynajmniej sporo wolnego miejsca. Laseczkę ze złotą gałką położył na prawo, cylinder na lewo, wyciągnął nogi i przymknął oczy. Z drzemki, w którą już prawie zapadał, wyrwały go brawa.
Na podwyższeniu zebrał się cały zarząd, wszystkie piekielne znakomitości. Wszyscy czekali na Lucyfera. Wszedł, jak zwykle on udając, że nie widzi wyrazów zachwytu i uwielbienia. Patrzył prosto przed siebie, lekko ponad głowami całego zarządu. Przywitał się ze wszystkimi, nawet z Samaelem, którego starał się unikać od czasów drugiej wojny niebieskiej.
– Teraz się zacznie… – mruknął Behemoth, który nie lubił technicznych do bólu, nudnych przemówień swojego szefa.
Lucyfer uniósł prawą dłoń i pozdrowił wiwatujące tłumy, a potem położył ją na sercu i skłonił głowę. Fałszywa skromność to był jedyny grzech, na jaki sobie publicznie pozwalał ten służbista i technokrata.
Teraz zaczął się pokaz slajdów, które opisywały ostatnie tysiąc lat czynienia zła. Było się czym pochwalić, to była udana kadencja: pełna wojen, herezji, zarazy, głodu, nierówności społecznych, zamętu. Na chwilę Lucyfer zatrzymał się przy podziale chrześcijaństwa, co było jego konikiem, a potem przeskoczył od razu do wojny trzydziestoletniej. Oświecenie podsumował krótkim zdaniem, wychwalającym pod niebiosa demokrację. Końcówkę kadencji miał naprawdę imponującą. To wtedy narodziły się: komunizm, nazizm i faszyzm ze wszystkimi swoimi okropieństwami, a dodatkowo dziki kapitalizm w pełni wykorzystał swój potencjał. Na ostatnim slajdzie wyświetlona została liczba potępionych. Behemoth próbował doliczyć się zer, ale ciągle się mylił.
– Dzięki programowi masowych aborcji na życzenie udało się zrealizować plan zatracania dusz ze sporą nadwyżką. Oddaję swojemu następcy piekło w dobrej kondycji i z optymizmem patrzę w przyszłość. Teraz to wy, szanowni udziałowcy zdecydujecie, komu powierzycie stanowisko Księcia Ciemności na kolejne tysiąc lat – Lucyfer uniósł ręce, a tłum diabłów zaczął bić brawo.
Absolutorium dla zarządu w tej sytuacji było formalnością. Prawdziwe emocje miał dostarczyć wybór następcy. Kandydatów było, zgodnie z tradycją 666, ale tak naprawdę w wyborach liczyło się tylko kilka imion. Od jakiegoś czasu wspominano o Mefistofelesie, który miał wielkie ambicje, był sprawnym administratorem i budował swoje stronnictwo. Był Marbas, wielce zasłużony przy epidemii dżumy oraz AIDS, ale nudny i przewidywalny. W pewnym momencie pojawił się też Azazel. Najpierw szeptano o nim po cichu, ale w pewnym momencie plotki nabrały mocy i cech prawdopodobieństwa.
Nie było w tym nic dziwnego. Ten utracjusz i zakochany w sobie bubek nie cofnąłby się przed niczym, byle tylko wreszcie zdobyć władzę, którą chciał wyrwać Lucyferowi już tysiąc lat temu. Trudno było tylko przewidzieć, jaki program zaproponuje, by zdobyć funkcję prezesa zarządu. Behemoth był pewny, że będzie to coś lekkiego, łatwego i przyjemnego. Coś, co przy minimum wysiłku da zniewalające efekty. Szatani od zawsze chętnie pielęgnowali lenistwo, więc taki trik zapewniłby sukces Azazelowi. To z kolei, oznaczałoby dla Behemotha ciężkie tysiąc najbliższych lat, bo panowie szczerze się nie znosili, co w piekle, rozplotkowanym do granic, nie było tajemnicą.