Jestem prawdopodobnie ostatnim człowiekiem na Ziemi. Kilka miesięcy temu naszą cywilizację spotkała zagłada, od tego czasu nie widziałem nikogo. Żyję w pustym mieście, wśród ruin. Codziennie, wychodząc na poszukiwanie jedzenia zadaję sobie pytanie, dlaczego to właśnie ja ocalałem?
Ostatnio, kiedy grzebałem wśród ruin supermarketu znalazłem tostowy chleb i jakieś konserwy. Tuż obok, niecały metr dalej wiły się czyjeś długie włosy i wystawały niebieskie trampki. Poszarpana dłoń ściskała butelkę coca-coli. Otworzyłem przemocą rozkładające się palce i wyrwałem ten napój, ale nie miałem odwagi odwrócić trupa. Pewnie, tak jak ja, próbowałem znaleźć dla siebie trochę pożywienia.
Uciekłem stamtąd, wróciłem do swojej nory i pożarłem to wszystko, co znalazłem. Zaraz potem zwymiotowałem i poszedłem spać. Obudziłem się z postanowieniem, że będę grzebał ludzi, na których trafię. Nie wiem, po co, bo kto miałby dbać o ich groby, ale przynajmniej ja będę miał jakieś zajęcie.
Próbowałem nawiązać z kimś łączność. Znalazłem stację radiową w ruinach bazy wojskowej. Nie było odzewu.
Przedstawiałem się, podawałem swoją pozycję i czekałem na jakikolwiek komunikat. Teraz moje imię nie ma już żadnego znaczenia. Dziś jest Wigilia Bożego Narodzenia i za dwadzieścia dwa dni odbiorę sobie życie.
Jak do tego doszło, że zostałem sam? Jak to możliwe, że świat się tak popieprzył i ludzie zgotowali sobie taki los?
Tak, była wojna, ale nie myślcie, że trzecia wojna światowa trwała pół godziny. To nie wyglądało tak, jak się często przedstawia, że ktoś odpalił rakiety atomowe i ziemię razem z ludźmi, zwierzętami i lasami spalił wielki błysk, a potem świat pokryły pył i cisza. Było dużo bardziej konwencjonalnie.
Nikt by wojny atomowej nie zaryzykował. Czemu? Ze strachu przed zniszczeniem ludzkości i cywilizacji? No, przecież nie. Żaden polityk, ani generał tak nie kalkuluje. Zyski muszą być, to prawda, a na pustej, spalonej świecącej radioaktywnym pyłem ziemi, ciężko o zbijanie kapitału. Nie tylko to ich jednak powstrzymywało. Odpowiedź jest dużo prostsza niż ktoś mógłby się spodziewać i dotarła do mnie w piątym roku wojny, kiedy walczyli już wszyscy ze wszystkimi.
Ludzie nie pozbawiliby się możliwości długiego i sumiennego mordowania, słyszenia jęku rannych, próśb o litość. Jeśli już biorą się do burzenia i gwałcenia, rozrywania i masakrowania, niszczenia i palenia, to po to, żeby to poczuć. Wiecie, jaką radość daje branie na cel czołgu i świadomość, że za małą chwilę, kiedy wciśnie się guzik, to kilku ludzi w środku się usmaży? Nie wiecie? Ja wiem, bo tak robiłem.
A jeszcze lepiej jest widzieć zwykłego żołnierza, kiedy biegnie i próbuje się ukryć. O czym wtedy myśli? O tym, żeby wybrać jak najlepsze pole ostrzału? A może właśnie przypomniała mu się żona i dzieci? Sierżant go sponiewierał? Jest głodny, zmęczony? Może wczoraj sam kogoś zastrzelił? Na pewno chce żyć i nie bierze pod uwagę tego, że zginie, chociaż pamięta o ryzyku. Gdyby wiedział, że to ostatni krok, który stawia w życiu…
Widziałem nie raz twarz takiego chłopaka. Widziałem zdziwienie, bo na strach nie zostało już czasu. Pamiętam jednego, który schował się za kawałkiem muru, wyjął jakieś zdjęcie i płakał nad nim. Mogłem go oszczędzić, ale w tamtym momencie byłem jak półbóg. Wojna trwała wystarczająco długo i półbogiem też zdążyłem być.
Czemu miałem tylko połowę „boskości”? Umiałem zadać śmierć, ale nie umiałem przed nią uchronić, nawet młodszego, narwanego brata.