– Poczekaj, najpierw wpuszczę sondę. – W środku jest czysto. Odebrałem meldunek. Zespół Alpha już tam był. Spójrz na znaki. Wejdę, zabiorę, co będzie do zabrania i wracamy do bazy na wigilię.


– Poczekaj…

Potem był tylko błysk i gra­nat sil­niej­szy niż naj­sil­niej­sza mo­dli­twa.
….

To były moje pierwsze, wojenne Święta. Potem było ich jeszcze kilka. Pamiętam tamte z trzeciego roku wojny. Nigdy ich nie zapomnę. Już nie byłem półbogiem. Stałem się do tego czasu zwierzęciem.

– Na pewno nie spodziewają się ataku dzisiaj. Myślą, że świętujemy – głos pułkownika niósł się po sali odpraw. – Wyczyścimy jedną wioskę, w której są składy broni. Nasz wywiad przekazał informację, w których domach trzeba szukać. Zaznaczyliśmy je na mapie. To będzie chirurgiczna akcja. Chcę, żebyśmy zdążyli jeszcze zaśpiewać kolędy. Hasło do ataku brzmi: „prezent”.
Śmigłowce wyrzuciły nas w górach, jakiś kilometr od celu. Poruszaliśmy się jak duchy. Jak duchy weszliśmy do wsi i namierzyliśmy trzy budynki. W słuchawkach rozległo się „prezent”.

Granaty hukowe, wywalone kopniakiem drzwi, kobieta w koszuli nocnej, która zasłania się poduszką. Jej mąż klęczy na ziemi, z rękami nad głową. Czwórka dzieci siedzi w kącie domu, są dziwnie spokojne.

– Gdzie jest broń?! – Krzyczę, przykładając mężczyźnie pistolet do skroni. – Gdzie jest broń?

Moi ludzie przeszukują chałupę. Mężczyzna milczy, trzęsie się ze strachu, albo udaje. Słychać ryk silników naszych śmigłowców, które nadleciały nad wioskę. Nagle na nocnym niebie widać błysk. Leci kula światła, ciągnąc za sobą ogon. Nie, to nie Gwiazda Betlejemska, nie kometa. Leci do góry, trafia w nasz śmigłowiec, który po chwili uderza o ziemię. Patrzymy na siebie otępiali, tracimy koncentrację. Wtedy z drugiego pokoju wypada chłopiec, dzieciak prawie. W ręku ma granat.

– Allah jest wielki!

Nie zdążył wyrwać zawleczki i padł z przestrzelonym czołem. Ojciec się zrywa, chce do niego biec. Nikt już o nic nie pyta. Krótka seria, krew na ścianach. Bierzemy ze sobą matkę. Dzieci się rozbiegają. Widzę jeszcze jak jedno z nich próbuje wyrwać granat z ręki martwego brata. Na ulicy słychać strza­ły.

– Wycofujemy się! – Wybiegamy z domu, a ja rzucam jeszcze granat, poprawiam serią z automatu i zatrzaskuję drzwi. Widzę, jak ktoś wybiega z sąsiedniego domu i za chwilę drga na piasku. – Strzelać bez rozkazu!

Zostawiliśmy tam za sobą dziesiątki trupów. Zginęło siedmiu naszych, bo tamci wieśniacy rzeczywiście ukrywali broń i, jak się później okazało, także kilku spadochroniarzy. Tylko po co zginęły tamte dzieci? Zanim odlecieliśmy, jeszcze zgwałciliśmy tę kobietę. Potem przyleciał śmigłowiec, a ona została sama w górach. Wracaliśmy do bazy i przez kilka godzin nikt nie odezwał się słowem.