Pułkownik Augustine Le Bon patrzył na dwa księżyce, które wyglądały jak pokłócone rodzeństwo. Niby były z daleka od siebie, ale cały czas miały na siebie ogromny wpływ. Ten mniejszy, pokryty ciemnymi plamami na moment nawet zniknął, ale po chwili wyłonił się zza chmury. Większy, podobny do naburmuszonego dziecka, siedział cały czas wysoko nad horyzontem.


Le Bon nie mógł się do tego widoku przyzwyczaić, chociaż spędził tutaj, licząc po ziemsku, już 114 dni i miał dość czasu, żeby się napatrzeć na to zjawisko. Od kiedy przybyli na Eden, obserwował je niemal bez przerwy, z niepokojem pomieszanym z nadzieją. Z jednej strony patrzył w niebo, licząc na to, że w atmosferę wejdą kolejne statki, które ruszyły na wyprawę kilka miesięcy po ich wylocie. Z drugiej strony, za każdym razem odczuwał też lęk, który chował przed towarzyszami wyprawy. Bał się kolejnego zachodu gwiazdy, oznaczającego czającą się na każdym kroku śmierć.

A przecież nowa nadzieja była tak blisko. Pamiętał ogólnoświatową radość, kiedy wreszcie udało się znaleźć planetę, bliźniaczo podobną do Ziemi, zniszczonej i wyeksploatowanej. Pamiętał, jak w chwilę po tym odkryciu, uściskach rąk i pokojowych Nagrodach Nobla, wybuchły spory i wojny o to, kto i jak ma nową przestrzeń skolonizować. Brał udział w walkach i drżał, kiedy padały ostrzeżenia o użyciu broni jądrowej, bo po takich fajerwerkach nie byłoby nikogo, kto mógłby tutaj polecieć.

Le Bon obracał w palcach kawałek rozbitej porcelany i przypominał sobie, jak nagle wszystko się popieprzyło w czasie podchodzenia do lądowania.

***
– Wyspani?

Od wybudzenia z hibernacji minęły już dwa tygodnie, ale dowódca wyprawy ciągle opowiadał ten sam dowcip. Stał za fotelami pilotów, pijąc kawę z kubka, na którym jakiś piłkarz podnosił w górę puchar za zdobycie przez Francję mistrzostwa świata. To była cenna pamiątka rodzinna, którą po prostu musiał zabrać ze sobą w podróż. Piloci, jak zwykle, ze wzrokiem wbitym w monitory, podnieśli w górę swoje kubki. Nalał im po brzegi i wrzucił po kostce cukru. Przyjemnie było celebrować ziemskość w tym odległym zakątku kosmosu.

– Zbliżamy się do celu MacMahon?

– Niebawem zaczniemy wchodzić w atmosferę Nowego Edenu – pierwszy pilot mruknął i pociągnął duży łyk.

– Meldujcie w razie potrzeby – Le Bon położył niedźwiedzią łapę na ramieniu pilota, który wzdrygnął się pod tym przejawem poufałości. Pułkownik jakby tego nie zauważył.

– Idę na audiencję – wycedził i dopił kawę. Odstawił kubek na kokpit i poprawił mundur.