I stała się cisza. Tak bajeczna i błoga, tak niespodziewana i ożywcza. Cisza… cisza… cisza… Zamiast szumu pojazdów, zamiast krzyku nieznośnych bachorów, zamiast szurania kubłów na śmieci, zamiast bezsensownych rozmów pod sklepem o tym, kto, z kim i dlaczego, zamiast szczekania psów, zamiast zawodzenia ptaszysk, zamiast pozdrowień i przekleństw chamowatych sąsiadów – nastała długo wyczekiwana cisza.


Czasami wydawało się już, że ona nie istnieje, bo kiedy jedne dźwięki zamierały, to zawsze znajdował się ktoś, kto umiał ją spłoszyć i obezwładnić.

Kiedyś Mikołaj obudził się o drugiej w nocy i leżał bez ruchu przez dłuższą chwilę, bojąc się poruszyć, żeby szuraniem pościeli nie zniszczyć tej kruchej równowagi.

I nagle, w tej prawie ciszy, na którą patrzył księżyc, przed którą schował się nawet wiatr i w której tłumił nawet własny oddechy, ciszy, którą już chwytał wszystkimi zmysłami, Mikołaj usłyszał jęki i westchnienia kobiety.

– Ludzie zawsze zniszczą ciszę, jak nie szuraniem papierka po cukierku, to tarciem skóry o skórę – pomyślał, zakrywając się kołdrą po uszy.
Nienawidził ludzi za ten brak szacunku i nienawiść do ciszy i jeszcze za kilka innych rzeczy, z których w czołówce listy było stawanie zbyt blisko w kolejce, dotykanie się i potrącanie na ulicy, zbieranie się w grupy, patrzenie przez ramię i przytulanie się. Właściwie wszystko, czego można było doświadczyć na co dzień. Chętnie by za to zabijał. W pierwszej kolejności zabiłby tych, którzy spacerują bez celu.

Miał ludzi dość już od dawna, dlatego starał się nie wychodzić z domu. Nie pamiętał, kiedy czuł na skórze deszcz, kiedy ubłocił sobie buty. Właściwie kursował tylko do altany śmietnikowej i z powrotem. Do pracy nie musiał jeździć (ach, te cudowne komputery), zakupy przywozili mu do domu. Do lekarzy nie musiał chodzić, a jeśli ktoś myślałby, że powinien odwiedzać  psychiatrów, to od razu sobie powiedzmy, że nie czuł takiej potrzeby.

Powoli w głowie zacierał mu się ostatni, zapamiętany ze świata obraz. To były jeszcze czasy, w których jakoś panował nad strachem. Stał na Placu Zamkowym, czekał na spotkanie, miał w ręku czerwoną różę i czekoladki takie, jakie lubiła, i nagle, ni stąd ni zowąd, znalazł się w samym środku japońskiej wycieczki. Flesze, uśmiechy, okulary przeciwsłoneczne, parasolki, smartfony i Chopin… Chopin… Najpierw schował się w kościele św. Anny, ale tam właśnie zaczynała się Msza. Przeżegnał się odruchowo, przystanął, rozejrzał, a kiedy zobaczył, że kościół nie jest pusty, to odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Autobus, tramwaj, bieg chodnikiem, potem cień i chłód podwórka kamienicy, przyspieszony oddech, klatka schodowa, a potem zaryglowane drzwi, za którymi zostały huk i szum. Potem zimny pot otarty z czoła, dwie pigułki, łyk jałowcówki i sen. Potem wszystko zastąpił ekran komputera, służący do pracy i łączności ze światem.

Tak było przez kilka lat, nauczył się wychodzić do kontenerów na śmieci nocami. Ubrania zamawiał w sklepach internetowych. Czy czegoś mu brakowało? Coraz mniej, od kiedy przekonał się do gumowych lal. Za rozmowami nie tęsknił. Kusił go tylko dotyk wiatru na twarzy, zapach trawy i błoto pod stopami. Od dziecka lubił się zapadać po kostki, brodzić, taplać. Lekarze, na pytania matki, odpowiadali bredząc coś o potrzebach sensorycznych. Jeden zaproponował, żeby kierować Mikołaja w stronę studiów hydrologicznych