Noc była jasna, księżycowa. Nie można czekać. Jeśli rzeczywiście było tak, jak mówił Kulinicz, to trzeba było odbić Staszka jak najszybciej.

Czekan zakradł się do kuchni i zabrał latarkę ojca. Po chwili wahania wziął też nóż, a na stole znalazł kawałek czarnego chleba.
Do hrabiego nie było daleko. Trzeba było wyjść za miasto i minąć zrujnowany cmentarz, a potem przejść przez aleję parkową. Stare klony i buki stały tak spokojnie w jasnej poświacie. To dziwne, że choć ziemia była dookoła przeorana pociskami artyleryjskimi, to korony drzew były praktycznie nietknięte. Wiał lekki wiatr. Gdzieś z prawej strony błysnęła latarka, to właśnie tam mogli się kręcić radzieccy żołnierze. Wokół było jednak pełno krzewów i rozwalonego, wojskowego sprzętu, gdzie mógł się ukryć. Nie bał się tak bardzo, że zostanie złapany. Bał się tego, co zobaczy w środku.

Czarny obrys wejścia był coraz bliżej i coraz mocniej czuł nieprzyjemny zapach śmierci. Pewnie gdzieś leżą jeszcze nie pogrzebane ciała, walają się butelki lekarstw, gnije jedzenie. Trzeba tam jednak wejść, bo gdzieś w pomieszczeniach, których Rosjanom nie chciało się przeszukać, może być jeszcze broń. Postanowił szukać na strychu.

Podłoga była pokryta kurzem. Pod ścianą, naprzeciwko drzwi stał postrzelany obraz jakiegoś szlachcica w kontuszu. Wielki, stojący zegar był potrzaskany, a na środku sieni stało szpitalne łóżko, zarzucone bandażami. Dalej, na lewo, było wejście na wyższe piętro.
Bał się włączyć latarkę. Pod nogami walały się jakieś cegły i papiery. Pod koniec wojny był tu szpital, a potem jeszcze punkt oporu. Broniła się tutaj cała kompania, z okien strzelały ckm-y, w parku ustawione były działka przeciwpancerne. Jakaś broń musi tutaj być.

Księżyc wyszedł zza chmur, zrobiło się jaśniej. Czekan oddychał szybko, rozglądał się po wielkiej sali. Znieruchomiał, kiedy zobaczył pod ścianą bawiące się dziecko. Miał nadzieję, że tylko mu się przywidziało. Przetarł oczy i spojrzał jeszcze raz. Dziecko tam było, ubrane w żółtą sukienkę, z kokardami we włosach. Nie mógł się pomylić.

Mała dziewczynka trzymała w rękach szmacianą lalkę i przeczesywała jej palcami włosy. Podniosła wzrok. Jej oczy świeciły dziwnym blaskiem, ale to mogło być odbite światło księżyca.

– Dziecko, co ty tu robisz? – głos Czekana stał się chrapliwy.

– Jestem sama. I bardzo się boję – dziewczynka opuściła wzrok i wróciła do zabawy.

Czekan stał na środku pomieszczenia i nie wiedział, co robić. Cała sytuacja wydawała mu się snem, ale przecież wyraźnie słyszał głos dziewczynki. Nie wiedział, co ma zrobić?

– Jak masz na imię? – zapytał, ale tym razem dziewczynka nie odpowiedziała. Podszedł do niej. – Chodź, zabiorę cię stąd – nie wiedział, co ma mówić i co robić.

Podszedł do dziecka i wyciągnął rękę. Dziewczynka podniosła głowę i wtedy zobaczył, że przez jej szyję biegnie czerwona szrama, a na bluzkę ścieka krew. Wzięła go za rękę.

– Chodźmy do innych.

Ruszyła korytarzem, a Czekan bezwolnie poszedł za nią. Przeszli przez dwa niewielkie pomieszczenia i weszli do kolejnej sali. Zatrzymali się w wejściu.

– Spójrz – powiedziała dziewczynka. – Jesteśmy tutaj wszyscy. Dalej nie możemy pójść.

Czekan widział tłum postaci, stojących lub siedzących pod ścianami. Wszyscy patrzyli teraz na nich. Były tam małe dzieci, był stary lekarz, którego zakatowali Niemcy. Piorun i Modliszka wyciągali ku niemu ręce. Widział wyraźnie ich podziurawione brzuchy. Modliszka miał też przestrzelony prawy oczodół. Panna Zosieńka, która przynosiła im leki do lasu, miała porwaną sukienkę i zakrwawione łono. Za nią stał gestapowiec Reinhardt, którego odstrzelili AK-owcy, przysłani z Warszawy. Kilku niemieckich żołnierzy stało obok siebie. Dziewczynka pociągnęła Czekana. Wszedł między zjawy. Wszyscy odsuwali się na boki. Przeszli prawie przez cały pokój. Pod ścianą stało dwóch żołnierzy w polskich mundurach.

– Idź, porozmawiaj z nimi – powiedziała dziewczynka i usiadła pod ścianą.

Żołnierze odwrócili się. Czekan stał z opuszczonymi rękami. Nie był w stanie się bronić, kiedy Korewicz wbijał mu w serce nóż, a Staszek złożył dłonie jak do modlitwy.

– Jest noc, muszę zapalić latarkę i uciekać. To nie jest miejsce dla mnie – pomyślał. Obraz zaczął mu się rozmywać. Nie widział, czy Staszek się uśmiecha, czy płacze. Upadł. Korewicz pochylił się nad nim, zamknął mu oczy i wyszeptał:

– Umieraj. To jest rozkaz.